Pierwszy przekroczyłem próg szkoły, po czym żwawo ruszyłem ku sekretariatowi, odpowiadając na wszelkie "dzień dobry" ze strony uczniów, uczennic oraz pracujących tu praktykantów albo stałych nauczycieli.
Łokciem otworzyłem drzwi do pustego pomieszczenia. Zwykle o tej godzinie jeszcze nikogo nie było, gdyż osoby odpowiedzialne za tego typu dokumenty były najbardziej leniwe i przychodziły na najpóźniejszą godzinę jaką tylko szefowa mogła im ustalić w planie. Położyłem swoje papiery obok kserokopiarki, zaś Kai'owi poleciłem zostawić jego porcję segregatorów na jednym z biurek. Potem razem przeszliśmy do gabinetu dyrektorki, lecz do środka pokoju wszedłem tylko ja. Mój towarzysz zaginął gdzieś na korytarzu. Zapewne wdał się w rozmowę z uczennicami, które wzdychały do niego i robiły maślane oczka odkąd tylko wszedł do środka budynku liceum. Nie ma co się im dziwić, Kai był przystojnym mężczyzną... Nie mogłem się z tym nie zgodzić. Przykuwał uwagę każdej młodej kobietki.
- Panie Satterthwaite? Czy pan mnie słucha? - z rozmyślań wytrąciła mnie kobieta po pięćdziesiątce. Patrzyła na mnie swoim piorunującym wzrokiem, jakby chciała mnie zabić.
- Tak, tak, oczywiście, pani Vane - odparłem szybko, poprawiwszy okulary. Dyrektorka westchnęła cicho, po czym zaczęła mi wszystko tłumaczyć od początku. Tym razem nie uciekałem myślami, ale uważnie jej słuchałem. Po kilku minutach zakończyliśmy konwersację, a ja mogłem w spokoju opuścić pomieszczenie. Niestety tuż przy drzwiach zaczepiły mnie uczennice z klasy drugiej "C". Prosiły o ponowne wytłumaczenie bitwy pod Maratonem. Zakłopotany spojrzałem tylko na Kai'a, uśmiechając się niepewnie, jakbym chciał go przeprosić i zająłem się wykładem.
- W 490 roku przed naszą erą król perski Dariusz wysłał do Grecji flotę , którą wysadzono niedaleko miejscowości Maraton. Ateny znalazły się w niebezpiecznej sytuacji, więc o pomoc poprosiły inne państwa-miasta, ale tylko Platejczycy zdążyli dotrzeć do Aten na czas. Militiades, który objął dowództwo nad Hellenami, zadziałał z zaskoczenia... - nie dokończyłem wypowiedzi, gdyż ni stąd, ni zowąd Kai złapał mnie za ramię i wyciągnął z tego kobiecego kółka.
- Co chcesz? - spytałem speszony, poprawiając nerwowo okulary.
- One Cię pożerają wzrokiem, ale o to mi teraz nie chodzi… - mruknął. - Dokładnie to ci powiem, że ktoś cię inny obserwuje, nie to nie jestem ja, tylko jakiś mężczyzna, który tutaj chyba pracuje, tak około czterdziestki, nie jestem pewny, ale nie chodzi tu nawet o dokładność. To jest dziwne.
Chciałem się wyrwać, bo im dłużej on patrzył w moje oczy, tym bardziej się peszyłem i byłem bliski czerwonego jak burak rumieńca. W końcu szarpnąłem się i Kai mimowolnie puścił moje ramię. Lekko spłoszony jego śmiertelną powagą wyrysowaną na twarzy, cofnąłem się do tyłu, przez co wpadłem na pracującego tu profesora fizyki.
- Uważaj jak chodzisz, Koda - zaśmiał się serdecznie.
- Przepraszam panie Cartwright, nie zauważyłem pana - odparłem szybko, poprawiwszy okulary, które znowuż spadły mi na czubek nosa.
- Nie szkodzi, nie szkodzi. To twój przyjaciel? Miło mi cię poznać, jestem Charles Cartwright - uśmiechnął się do Kai'a.
Pan profesor przypominał z lekka bohatera książki Agathy Christie, który nie dość, że miał takie samo nazwisko oraz imię, to jeszcze z charakteru byli do siebie podobni, tylko, że w książce ten bohater okazał się być mordercą.
- W sumie mógłbym was prosić o pomoc? Muszę posegregować trochę papierów... I jutro oddać... - dotknął prawą ręką swojego karku, śmiejąc się nerwowo. Westchnąłem ciężko.
- Czy pan zawsze musi zostawiać wszystko na ostatnią chwilę? - warknąłem zirytowany lekkomyślnością starszego nauczyciela, po czym skierowałem się w stronę jego gabinetu.
- Dziękuję, Koduś! Życie mi ratujesz! - zaśmiał się jak małe dziecko, zdrabniając moje imię.
- Koda, Koda, nie Koduś, nie jestem pańskim synem - odparłem sucho, chwytając pierwsze z brzegu papiery, które leżały przy kserokopiarce. Zacząłem je dokładnie układać, gdy nagle podszedł do profesor i objął mnie w pasie, przytulając do siebie.
- Czy mam panu przypominać, że w tym roku kończy pan czterdzieści dwa lata, jest pan żonaty i ma dwóch synów oraz córkę? - spytałem zimnym, znudzonym tonem, nie reagując specjalnie na jego zabawy.
- Nie bądź taki sztywny, Koduś - zaśmiał się.
Prychnąłem pod nosem, po czym odepchnąłem profesora, piorunując morderczym wzrokiem.
- O ile sobie przypominam nie pozwoliłem panu mówić do siebie po imieniu. Proszę zwracać się do mnie per pan Satterthwaite - warknąłem, mrużąc gniewnie powieki.
<Kai? XD>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz