niedziela, 27 grudnia 2015

Od Kody CD Kai'a

Ruszyłem przed siebie w kierunku najbliższego klubu, rozglądając się dookoła. Tej ulicy nie widziałem nocą, zwykle od razu po wykładach albo po pracy idę do domu, a to w przeciwną stronę. Chciałem więc zapamiętać jak najwięcej szczegółów, tak jakoś mam nawyk lustrowania detali każdego miejsca, nie wiem czy to mi się kiedyś przyda, ale lubię poznawać miejsca z zupełnie innej, niewidocznej dla większości ludzi strony. Może ten zwyczaj wziął się od zawodu, historyk musi znać te najdrobniejsze, z pozoru nieważne błahostki, gdyż w każdym swoim calu mogły mieć jakiś wpływ na wydarzenie, na tym polega moja praca, nie mogę wykluczać czegoś, jeśli tego nie zbadam.
Wtem obok mnie przebiegł duży owczarek niemiecki, a za nim gnał jakiś przechodzień. Najwyraźniej zwierzak zerwał mu się ze smyczy i teraz trzeba go złapać. Uśmiechnąłem się lekko rozbawiony nieporadnością właściciela, widząc w nim siebie, zaś w piesku Staccato, która zdecydowanie wolała biegać na wolności, aniżeli łazić posłusznie za panem.
Skręciłem w uliczkę obok.
- Daleko jeszcze? - spytał najwyraźniej lekko zniecierpliwiony Kai.
- Jesteśmy - odparłem lakonicznie, po czym pchnąłem delikatnie drzwi do baru. Muzyka jak zwykle ostro uderzała o uszy, drażniąc słuch, w powietrzu zaś roznosiła się gorzka woń dymu papierosowego oraz przelanych litrów alkoholu. Nienawidziłem tych zapachów, zawsze zbiera mi się na mdłości, gdy takowe wpadną do mojego nosa. To potwornie dokucza, ale jednak jakoś muszę się odwdzięczyć za uratowane życie. Przecierpię swoje i się stąd zmywam.
Postawiłem Kai'owi piwo i zapłaciłem. Zaczekałem aż wypije, co chwila poprawiając nerwowo okulary. Nie lubię takich miejsc, nie jestem typem imprezowicza, dlatego trzymam się z dala od klubów.
Nim się zorientowałem, mężczyzna wypił alkohol do dna, a potem zniknął. Zapewne wyszedł, gdy byłem zajęty czyszczeniem szkiełek, które ktoś mi pochlapał wódką. No cóż, trzeba się zbierać. Natychmiastowo zeskoczyłem z krzesełka i ruszyłem ku wyjściu, gdzie zaskoczony zauważyłem czekającego na mnie Kai'a. Czemu on nie może wrócić do domu? Co ja? Jego niańka?
Wbiłem wzrok w czubki swoich butów, ignorując jego spojrzenie. W końcu jednak musiałem podnieść głowę, bo jak się nie ruszę to będziemy stać tu w nieskończoność, a to irytujące, więc po krótkim przekomarzaniu i oberwaniu w żebra, poszedłem w końcu przed siebie.

~*~

Automatycznie obrałem kierunek do kwiaciarni, jakoś tak mam, lubię kwiaty, więc mnie do nich ciągnie. Po drodze rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym, aby jakoś zniwelować tą denerwującą ciszę, przerywaną jedynie szumem liści, pośród których wirował wiatr.
Śmiałem się jak idiota z faktu, że Kai nazywa zakonnice pingwinami, między innym dlatego, że mnie też nazywają Pingwinem. Zaczęło się to chyba w pierwszej klasie liceum. Pokojówki, zajmujące się mną oraz moją siostrą, odstawiły mnie na lalusia z wyższych sfer. Biała, doskonale uprasowana koszula, czarny, jaskółczy frak, który już dawno wyszedł z mody, ale "był elegancki", jak twierdziły młode panie zatrudnione przez rodziców, do tego wypastowane, czarne, szpiczaste pantofle. Gdy się zobaczyłem w lustrze, myślałem, że dostanę padaczki śmiechu. Inni uczniowie też się ze mnie nabijali, chociaż nie przeszkadzało mi to, więc wkrótce dokuczanie przerodziło się w suchy żart, a z żartu w zwykłą codzienność, a po czasie zapomniano o tym, chociaż pseudonim został.
Wypowiedzi oraz gesty, czy proste stwierdzania na moje pytania, jasno orzekły, iż jesteśmy jak ogień i woda. Moje żywe przeciwieństwo. Dziwne, że potrafiliśmy się dogadać. Nawet przestałem się tak szybko peszyć w jego towarzystwie, chociaż zdarzały się momenty, gdy czułem się niekomfortowo albo niepewnie.
Nagle usłyszałem potworny pisk opon i nim zdążyłem odskoczyć, jakiś pirat drogowy wjechał prosto w największą kałużę, obok której szliśmy. Całkowicie oblał mnie błotem. Kai w porę uciekł, a teraz śmiał się ze mnie jak najęty.
Nie byłem typem osoby łatwo się denerwującej, więc jedynie odetchnąłem głęboko, a potem dosięgnąłem chusteczki z kieszeni. Jakąś czarną magią była sucha, więc pierwsze co zrobiłem, to zacząłem powoli czyścić szkła, które także były mokre przez tego nieostrożnego kierowcę.
- Możemy na chwilę wstąpić do kwiaciarni? Mam tam zapasowe ubranie - wsunąłem okulary na nos, uśmiechając się promiennie. Bez wahania podszedłem do drzwi budynku i otworzyłem je za pomocą zapasowych kluczy. Wpuściłem towarzysza do środka, zaś sam udałem się w kierunku biura, gdzie wyciągnąłem z szafy ubranie. Prędko zmieniłem zabłocony materiał na czysty i dokładniej wyczyściłem okulary, a następnie wróciłem do Kai'a, chwyciwszy kilka pomarańczowych gerber oraz parę czerwonych goździków. Po drodze złożyłem je w bukiet i zręcznie związałem szkarłatną wstążką. Podałem kwiaty mężczyźnie.
- To drugie podziękowanie za ocalenie tyłka - rzekłem. Kai nie wyglądał na amanta roślin, więc zapewne nie spodobał mu się bukiet, przynajmniej tak wnioskowałem po jego lekkim zaskoczeniu. - Gerbery oznaczają szacunek, zaś goździki mówią "bardzo dziękuję". Każdy kwiat ma jakieś znaczenie - zaśmiałem się, ruszając w kierunku wyjścia.

<Kai? XD>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz